Wypadek samochodu osobowego w Gorliczynie
2 czerwca, 2023Amelia Mazur w finale Miss Nastolatek Podkarpacia 2023
2 czerwca, 2023Świat, którego nie ma – „Pamięć ważna rzecz”
1 czerwca, 2023Piast Tuczempy – Orzeł Przeworsk 0:1
1 czerwca, 2023Finisaż wystawy „Od Wstępnej Środy do Zielonych Świątek”
31 maja, 2023Terminarz kina – czerwiec 2023
30 maja, 2023Zdarzenie drogowe w Pantalowicach
30 maja, 2023

Kolebka ludzkości, tanzanity i współczesna arka Noego
Kolebka ludzkości, tanzanity i współczesna arka Noego
Ostatnio po raz kolejny wybrałam się do Afryki. Jest dla mnie coś magicznego w tym kontynencie. O Afryce mówi się, że można ją pokochać albo wręcz przeciwnie nie znosić, bać się jej. Z reguły wywołuje skrajne emocje. Znajomi, którzy byli w Afryce dzielą się na takich, którzy mówią, że chcą tam wrócić i wracają albo mówią, że nigdy więcej bo upał, brud, robactwo, niewygody. Boją się chorób- bo przecież AIDS, malaria, żółta febra, Ebola itp. To wszystko prawda, ale niebezpieczeństwa są wszędzie. Planując wyjazdy trzeba takie rzeczy brać pod uwagę i zachowywać odpowiednie środków ostrożności, ale to nie powód żeby rezygnować z podróżowania. Ja należą do tych, którzy kochają Afrykę. Jak już zaakceptowałam brud i pewne niewygody, to teraz mogę się rozkoszować jej kolorami, niesamowitym zapachem ciepła, przepiękną roślinnością, sympatycznymi ludźmi i oczywiście zwierzętami.
Bo kolejna moja wyprawa to było safari w Tanzanii.
Safari w języku suahili oznacza podróż. Ale oczywiście Safari to również wyprawa myśliwska z tym, że teraz na dzikie zwierzęta w Afryce poluję się lornetką i aparatem fotograficznym. Jedno i drugie znaczenie trafnie określa moją wycieczkę do Tanzanii, w której zresztą powszechnie używanym językiem jest właśnie suahili. Zobaczyć „kolebkę ludzkości”, tanzanity, wielka wędrówkę zwierząt i Ngorongoro czyli współczesną „ arkę Noego” – taki był plan.
Najpierw Zanzibar- czyli Wyspa Czarnych Ludzi. Z 300 osobowego samolotu czarterowego 296 zostało opalać się na przepięknych plażach a 4 pojechały na safari.
Wyprawa rozpoczęła się w Aruszy dokąd przylecieliśmy z Zanizabru małym kilkuosobowym samolotem.
W czasie lotu mogliśmy podziwiać czerwoną ziemią Masajów oraz ośnieżony szczyt Klimandżaro. To takie moje małe marzenie zdobyć tę górę. Może w przyszłym roku…Potem krótka wizyta na plantacji kawy. W języku suahili kawa to kahawa. Tutejsza kawa jest podobno jedną z najlepszych na świecie. Rzeczywiście smakowała wspaniale- nie za mocna ale wyrazista, jak większość rzeczy w Afryce pachnąca ciepłem, słońcem, spokojem. A potężne baobaby stwarzały niepowtarzalny nastrój.
Potem krótka wizyta w tamtejszej galerii handlowej i możliwość podziwiania tanzanitów. To ukochane kamienie gwiazd filmowych, ich pierwszą ambasadorką była Elizabeth Taylor. Są droższe i rzadsze od diamentów. Odkryte podobno przez przypadek w 1967 roku przez masajskiego wojownika, którego imię w języku suahili znaczy dosłownie „ Grający Muzykę we Wtorek” . Tanzanity zachwycają fiołkowoniebieską barwą. Swoją unikatową barwą, przejrzystością zdobyły sobie miłość wielu kobiet w różnym wieku na całym świecie. Często oprawione drobnymi brylantami zachwycają niebiańskim czarem. Niestety cena jest stosowna do wartości i piękna. Właśnie obok Aruschy jest jedyna na świecie kopalnia tanzanitów, podobno jej złoża wyczerpią się za około 10 lat. Nie jestem miłośniczką biżuterii ale taka mała łezka bladoniebieska znalazła miejsce na mojej szyi i chyba się z nią szybko nie rozstanę. Jest nie tyko piękna ale jednocześnie bezcenna ze względu na wspomnienia.
Nasz środek transportu przez kolejne 7 dni i 1500 kilometrów to terenowa Toyota. Naszym kierowcą i przewodnikiem jest Willy, który okazał się doskonałym tropicielem i zadbał żebyśmy zobaczyli jak najwięcej.
W czasie wyprawy do Tanzanii odwiedziłam 4 parki narodowe: Lake Manyara, Serengeti, Ngorongoro, Tarangire.
Każdy z nich ma swoją specyfikę.
Na początek Lake Manyara i pierwsze poszukiwania The Big Five of Africa czyli Wielkiej Piątki Afryki. Piątka to nienajwiększe ale najniebezpieczniejsze i najtrudniejsze do upolowania zwierzęta Afryki czyli lew, słoń afrykański, bawół afrykański, nosorożec czarny, lampart.
Najbardziej jednak zapamiętałam z tego parku różne gatunki małp, zwłaszcza pawiany. Zresztą miałam z nimi dość bliskie spotkanie kilka dni później. Wykorzystując chwilową nieuwagę wpadły do samochodu, zwabione kolorowym opakowaniem batonika. Widząc pysk pawiana kilka centymetrów przed swoja twarzą salwowałam się ucieczką co skończyło się upadkiem i na szczęście tylko powierzchownymi otarciami ramienia i kolana. Na przyszłość jeżeli zdarzy się wam bliski kontakt z pawianem to raczej radzą zastygnąć w bezruchu, małpa nie powinna nas zaatakować, zabierze tylko to co chce. Ale jak przypomną sobie twarz tej małpy to nie mogę się zdecydować kto był bardziej przerażony ja czy ona, zwłaszcza że krzyczałyśmy wszystkie trzy: koleżanka, małpa i ja. Zresztą pozostali uczestnicy wyprawi i inne przypadkowi widzowie byli pod wrażeniem mojego, jak to określili „ lotu” . Co niektórzy nawet bohatersko rzucili się na pomoc, jeden biegł z kijem bo myślał, że małpa wypadnie za mną i będzie mnie atakować. A ona po prostu chciała zjeść coś słodkiego.
Tam też pierwsze bardzo bliskie spotkanie ze słoniem, który obszedł nasze auto i dla pokazania kto tu jest u siebie nabrał trochę piasku do trąby i obsypał nas obficie przez podniesiony dach samochodu. Zdenerwowany słoń rozkłada szeroko uszy, to znak, że nie należy się ruszać i robić hałasu. Willy mówił, że słoń co prawda jest bardzo groźny ale przewidywalny. Z reguły emocje zwłaszcza niezadowolenie okazuje na zewnątrz. Czasami tylko pozoruje atak, by odstraszyć przeciwnika. Kolega dzielnie stał nieruchomo i patrzył słoniowi w oczy przez podniesiony dach i nagrywał mając łeb słonia w odległości może 2 metrów. Liczył na fajne nagranie, potem okazał się, że w emocjach położył palec na kamerkę nagrał tylko swoje linie papilarne i prześwitującego słonia pomiędzy nimi.
W ogóle jak nas poinstruował Willy , w parkach narodowych pierwsze jest zwierzę, potem samochód a człowiek na końcu.
Tam też miałam okazję zobaczyć koczkodany o jądrach w kolorze niezapominajek. W ogóle mam wrażenie że Afryka jest bardziej kolorowa niż inne kontynenty, kolory są tu szczególnie intensywne.
Po pierwszym zachłyśnięciu się bogactwem roślinności i zwierząt, zmęczeni, docieramy wieczorem do lodży. I tu niespodzianka, wita nas obsługa w tradycyjnych strojach. To Indusi lub Hindusi (mieszkaniec Indii to Indus, wyznawca hinduizmu to hindus) w ich posiadaniu znajdują się prawie wszystkie lodżie zlokalizowane wokół parków.
Podano nam mokre, ciepłe małe ręczniczki do wytarcia rąk oraz małe szklaneczki powitalnego drinka. Następnie szef obsługi piękną angielszczyzną poinformował nas o zasadach panujących w lodży. Noclegi są na teranie parku narodowego więc o spotkanie ze zwierzętami nietrudno. Mamy zakaz wychodzenia po zmroku z namiotów, do lodży odprowadza nas uzbrojony strażnik. Otrzymujemy też latarki z instrukcja jak mamy się zachowywać jeżeli jakieś dzikie zwierzę będzie się chciało dostać do lodży. Mamy machać do góry i w dół przez siatki w oknach. Moja lodża jest zupełnie na skraju więc nie bardzo wiem, kto miałaby zobaczyć moje machanie. Ale jak się później okazuję strażnicy z karabinami krążą wokół lodży całą noc i rano jak odsłaniamy okno to pierwsze co widzę to twarz masajskiego wojownika. Szef kuchni (oczywiście Indus) przygotował kolację godną gwiazdki Michelin. Same lodże sa bardzo komfortowe i stylowe, godne paru gwiazdek. Człowiek zapomina, że jest w środku Afryki albo czuję się jak bogaty kolonista. Zresztą wszystkie lodże były podobne, zawsze piękny basen, miła obsługa, smaczna kuchnia.
Zawsze żałowałam, że nie mam siły posiedzieć wieczorem na tarasie i popatrzeć na sawannę, posłuchać jaj odgłosów, ale dni były tak intensywne a kolacje tak smaczne, że z reguły po posiłku wszyscy zasypiali jak przysłowiowe niemowlaki. Do dziś z uśmiechem wspominam małą niespodzianką w łóżku. Pod dziwnym wybrzuszeniem pościeli znalazłam…. termofor. Jak widać obsługa doszła do wniosku że 20 parę stopni ciepła to za zimno i rozgrzali nam łóżka. Najczęściej byliśmy jedyną grupą, raz tylko spotkaliśmy wycieczkę z Izraela.
Był z nimi przewodnik wyglądający jak Indiana Jones tylko w afrykańskiej wersji, a że jeszcze naprawił mi szwankujący aparat fotograficzny to zapamiętam go na długo ( uratował moje zdjęcia!!).
Następnego dnia było Serengeti i zobaczyłam wielką migrację nazywaną największym spektaklem natury. Ale o tym następnym razem.
Hanka Dudzic